Karol Graczyk z pokorą idzie po swoje. Powtarza do bólu i precyzuje, szuka i nie błądzi: uświadomił sobie, że kto nie ma nazwy jedynej i trafnej, ląduje w śmietniku. I choćby użył wielu słów, nadużył wielu zgłoskowców, nie można mu odmówić świadomości, że nie tylko statystycznie i nie tylko w kontekście tej książki część tych zabiegów okaże się istotnych, jeśli nie przełomowych.
Rafał Gawin
Wiersze Karola Graczyka stoją twardo na gruncie rzeczywistości. Osadzone w tu i teraz nie opowiadają historii utkanych z piasku i mgły. Nie udają tego, czym nie są – nie chcą być modne i „zakręcone”, nie próbują moralizować, nie straszą nas swą nieomylnością. Towarzyszą podmiotowi lirycznemu w barach, słuchają muzyki, przesiadają się z nim na dworcu Poznań Główny. Liczą na współobecność Czytelnika, który stoi tuż obok. Kto wie, może i Ciebie zaraz poproszą o ogień?
Wojciech Boros
Mogłoby się wydawać, że Karol Graczyk uprawia jakąś poetycką profilaktykę drogową. „Nie wchodź na jezdnię na czerwonym świetle” – powtarza do znudzenia w jednym z wierszy. Ale to nie takie pewne. Poeta koncentruje się na przypadku, losowości, bo „wystarczy błysk słońca, kierowca ślepnie / a ciebie nie ma i już cię nie będzie”. Dyrektywa początkowo jest skierowana do ogółu, nie ma sprecyzowanego odbiorcy. Ale plątanina czasu teraźniejszego i przeszłego przekonuje, że chodzi o konkretny przypadek: „a wieczorem mieliśmy wypić wódkę. / Nie wchodź na jezdnie na czerwonym świetle”. Dialektyka perspektywy ogólnej i szczegółowej bardzo dobrze w tych wierszach brzmi. Dla Przełomów, najnowszego tomiku Graczyka, zapaliło się w literaturze wyraźnie zielone światło. Więc można wejść. Czy będzie bezpiecznie? Tego ani ja, ani pewnie autor nie możemy zagwarantować.
Z dużym zaciekawieniem czekałam na nową książkę Karola. Od wydania jego ostatniego tomiku minęło sześć lat. Przypomnę tylko, że w 2007 roku ukazał się debiut Oko i oko, a później pojawiły się niemal równolegle publikacje: Osiemdziesiąt cztery (2008), za którą otrzymał Lubuski Wawrzyn Literacki, oraz Łowy (2009). Urodzony w Gorzowie Wielkopolskim, obecnie mieszka w Toruniu. Publikował m. in. w „Toposie”, „Twórczości”, „Odrze” i „Lampie”. Był jednym z organizatorów Gorzowskiego Festiwalu Poetyckiego Wartal, prowadzi też warsztaty literackie, spotkania autorskie, turnieje jednego wiersza. Można więc domniemywać, że jest pisarzem otwartym na kontakt z czytelnikiem i poszukującym rozmaitych płaszczyzn porozumiewania się.
Przełomy to tomik dopracowany. Nie ma w nim przypadkowych wierszy. Pojawia się za to wiele powtórzeń. Zamierzonych. Wprowadzają one specyficzną melodyjność, kołysankowatość. Już pierwszy wiersz (Red Despe Zeus) wrzuca nas w pewien cykl, którego mechanizm będzie kontynuowany w paru innych tekstach. Są to wyrażone nierzadko obsesyjne myśli, np. „Jesteś już stary” (Red Despe Zeus), wspomniane „Nie wchodź na jezdnię na czerwonym świetle” (Czerwone światło), „skoro jest pies, to i zdechnąć musi” (Przełomy), „Wszystko jest jak należy” (Jane Cooney Baker). Wypowiadanie tych nawracających fraz staje się swoistym rytuałem, przez który podmiot zaklina rzeczywistość. Obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, nakładają się na siebie, tworząc spiralne konstrukcje. Podobny zabieg poetycki znamy już ze schizofrenicznych wersów Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. U Graczyka jest zupełnie inaczej. Perseweracje mają oswoić koniec (także śmierć), a na gruncie formalnym – nadać tekstowi melodii nieskończoności. Z drugiej strony, są paradoksalnym zaprzeczeniem tych funkcji.
Tytuł wskazuje na momenty węzłowe, takie, po których należy spodziewać się widocznej zmiany. Warto zauważyć, że autor znajduje się w momencie „przełomu życia” (w psychologii mówi się o syndromie Gauguina), który przypada na wiek około 30-35 lat. Gdyby przetransferować to na grunt literatury, można by przypuszczać, że zmianie ulega perspektywa i poetycka wizja rzeczywistości. Prowokacje, które występowały wcześniej, odwracały uwagę od przekazu lirycznego. W Przełomach nie brakuje słownej pikanterii („a kiedy nakrywa nas ojciec, / my także spuszczamy mu wpierdol”, „Lubię patrzeć jak cierpisz”), ale ten styl wypowiedzi nie dominuje nad całością. W tytułowym utworze Graczyk pisze: „Od kiedy z tobą mieszkam, rzadziej piszę wiersze, / to pewnie dlatego, że życie stało się piękniejsze, / ale ciągle wyszukuję tego, przez co nieco chrzęści”. Potwierdza on tym zamierzchłą tezę, że właśnie te „chrzęszczące momenty” otwierają szczeliny dla poezji. Samo szczęście okazuje się niewystarczające. Poza tym poeta poszukuje świata innymi metodami niż dotychczas. „Najpierw dobrze się zastanów, co ze sobą zabrać / i pod żadnym pozorem właśnie tego nie bierz” – czy to jest reguła, którą posługuje się także w świecie słów? Można ją sparafrazować inaczej: znaleźć to, co najistotniejsze i spróbować wyjść poza to, zapomnieć nawet wspomnienia aż – jak pisał Rilke – staną się krwią, spojrzeniem i gestem nieodróżnialnym od nas. Wtedy możliwa jest poezja.
Inspiracje Graczyka pojawiają się zewsząd. Bywa, że poeta opisuje tragiczną śmierć młodego mężczyzny na torach; innym razem zastanawia się nad statusem ontologicznym muchy. Wiersze są jak przełomy rzeczne. Przecinają obszary i wciskają się w skały. Są żywiołem pokonującym przeszkody, stereotypy i schematy.
Odbiór tej książki ma dla mnie raczej wymiar punktowy niż linearny. Te wiersze nie tworzą sztywnej i jednolitej struktury. Są osobne, różnorodne, opowiadają o różnych doświadczeniach i mówią odmiennym językiem. Jest tu wiele cynizmu, ironii, a świat zbudowany jest z paradoksów. Ujęcie erotyki przeszło wyraźną metamorfozę, bo przestało być natrętne i płaskie. Graczyk wydoroślał. Ma za sobą doświadczenie utraty, śmierci, potrafi zobaczyć więcej z dystansu. Odszedł też od metaforyki kolejowej, która wcześniej nakreślała ważne przestrzenie tekstu (tylko jeden wiersz utrzymany jest w tej poetyce).
W Przełomach czytelnik nie gubi się w spiętrzonych metaforach, niestrawnych konotacjach kulturowych. Nie musi być mistrzem poetyckiej deszyfracji. Tomik jest prosty w odbiorze. Nie znaczy to, że autor obniża tonację. W każdym tekście zaskakuje. Robi to po swojemu – graczykowy styl rozpoznaję spośród wielu innych. W jego najnowszym tomiku można spotkać uwodzicielskie metafory. Są takie wiersze, które dotykają czytelnika. Wymienię choćby trzy: Szepty i krzyki na daczach, Dom pełen drzwi, Śmierć w pełnym słońcu. I zupełnie nie jest istotny kontekst biograficzny, czytelnika nie obchodzi przecież życie zawodowe czy intymne autora, ale to, co mówią jego teksty. W tej relacji najważniejszy jest wiersz, który jak dom w jednym z utworów jest pełen drzwi. Do nas należy decyzja, dokąd dojdziemy i czy – parafrazując Graczyka – znajdziemy szczęście w miejscach, które nam wskazano.
Mirosława Szott
Red Despe Zeus
Jesteś już stary. Pijesz browary
w małych lokalnych barach
i choćbyś się starał, tylko tam udają,
że jesteś wśród swoich. Jesteś już stary.
Marzysz o czterdziestce ze stolika obok,
chociaż młode dupy ocierają się o ciebie,
idąc do łazienki pijane i piękne.
Jesteś już stary. Starzy kumple nie żyją.
Zginęli w wypadkach, na dziwne choroby,
a ty pijesz piwo. Niemłody już, niepiękny
w ulubionym barze, chwilę przed zakrętem.
Gdy miniesz ten zakręt, a już jesteś stary,
zobaczysz bujny las i przydrożny bar.
Tam piją browary twoi starzy kumple,
seksowne czterdziestki, para młodych warg
zbyt młodych na twoje i zbyt nieuważnych,
by cię zauważyć, bo byłeś zbyt stary, żeby się otarły
idąc do łazienki, bo życie jest piękne, ale to już koniec,
a w tym barze zaczyna się stypa i kończy się życie. Twoje.
Philippe Petit przechodzi przez jezdnię
Gdzieś za oceanem Philippe Petit przechodzi
przez jezdnię, niby żaden wyczyn. Spójrz w lewo,
w prawo, później znowu w lewo. I tylko na zielonym!
Od tej nauki większość z nas jakoś sobie radzi,
ale dla Petita to żadna przygoda. Poza tym ruch uliczny,
ścisk, skwar, hałas, nic nadzwyczajnego, na dodatek
męczy, więc Petit podchodzi do sprawy inaczej.
Przygotowuje się do przejścia przez trzy długie dni.
Ustala trasę, kąt, ubiera się na czarno, dobiera buty,
będą bardzo ważne. Nareszcie gotowy staje i patrzy:
i będziemy tam iść, tam, tam będziemy iść. Idzie.
Powoli, bo pośpiech to śmierć. W jedną stronę,
w drugą, ciągle w jedną, w drugą. Kilka razy się kładzie,
nikt nie trąbi, chociaż tłum już patrzy. Petit wzbudza podziw,
czterdzieści pięć minut przechodzi przez jezdnię,
od urodzin do śmierci pełny obrót czasu. I ciągle się kładzie
i patrzy dookoła, czuje lekki wiatr i śmieje się z policji,
która czeka, aż skończy przechodzić i wracać. Czeka,
bo boi się pokonać tę drogę przez jezdnię. Petit zmęczony
schodzi, odrzuca na bok tyczkę. Tłum bije brawa Petitowi
przechodzącemu przez jezdnię po cieniutkiej stalowej linie
zarzuconej między wieżami czterysta metrów nad przejściem
dla pieszych.
Król Konga
Pozdrawiamy cię królu, jesteśmy ci wdzięczni
za to, że tu przybyłeś z europejskiej ziemi.
Kauczuk i kość słoniową oddamy ci chętnie,
cóż możemy zrobić, skoro wojsko masz dzielne,
chętne zmusić nas zawsze do tego, co żądasz.
Pozdrawiamy cię królu, jesteśmy ci wdzięczni,
że nasze dzieci żyją. Będziemy ci wiernie,
Królu Leopoldzie, zabijać stada słoni,
kauczuk i kość słoniową oddamy ci chętnie.
Będziemy karczować, mimo braku narzędzi,
wszystkie lasy w kraju, chociaż sił nie mamy.
Pozdrawiamy cię królu, jesteśmy ci wdzięczni,
choć jest tu tyle grobów, że ziemia już mięknie
pod najmniejszym naciskiem, więc póki żyjemy
kauczuk i kość słoniową oddamy ci chętnie,
a jeśli zwątpimy, niech nam żołnierze mężni
śmiało gwałcą żony i mordują dzieci.
Pozdrawiamy cię królu, jesteśmy ci wdzięczni.
Będą ci stawiać pomniki za nasze męki,
a twój ród będzie sławny jeszcze przez stulecia.
Pozdrawiamy cię królu, jesteśmy ci wdzięczni,
kauczuk i kość słoniową oddamy ci chętnie.
Serce bije jak zegar
Dzisiaj spotkamy się po raz ostatni, ale
po co tam idziesz babciu, skoro cię tam nie chcą?
Spróbuj jeszcze zostać, możemy pogadać
o tym, co było, bo szczęście woli czas przeszły.
Teraz, póki leżysz, o kontakt jest trudniej.
Mówią tylko oczy, a ważka nad twarzą
jest wydarzeniem na miarę szybowca.
Jeszcze wstań na chwilę i schowaj te rurki,
przez które industrializm wżyna się do ciebie.
Nie byłaś nowoczesna, więc teraz nie udawaj,
a jeśli już musisz zrobić nam to świństwo
i pójść, gdzie cię nie chcą, ściśnij chociaż rękę,
bo czasu jest niewiele. Zwłaszcza w szpitalach,
tam czas płynie prędzej, ale jeśli jest niebo
na pewno cię przyjmie już na moment po tym,
kiedy twój pokój skręci się z ciemności.
Hey Joe
Po co oglądasz te cyferki na rozkładzie jazdy?
Jak przyjedzie, to będzie – taka kolej rzeczy.
Przyczyna ze skutkiem zawsze chodzą w parze,
dlatego czasem w snach przychodzą mary.
Co się wydarzyło, na zawsze będzie prawdą,
choćbyśmy chcieli już dawno nie pamiętać,
prawda nie może ocalić, prawda nas zabije.
Joe, dokąd idziesz z bronią w ręku, słyszysz?
Idę wyrównać rachunki, naprawić pamięć, (zgrzeszyć),
idę przyćmić złe sny, ich przyczyny, świadków,
skoro marsz już trwa, nie da się go przerwać,
idę zbrukać ziemię, tę, po której stąpasz.
Wymieszam ją z krwią, przesieję przez ręce,
co na nich zostanie, jest teraz moim celem.
Wyjadę do Meksyku, znajdę tam hacjendę,
będę śnił swoje sny, lecz zaznam spokoju.
Wąsaty mężczyzna w starym żółtym fordzie
Dokąd jedziesz wąsaty mężczyzno swoim żółtym fordem?
Może do domu, w którym rozpocząłem ogień, kiedy wyjechałeś
na wieś bez żony i córki? Żona jeszcze spała,
kiedy rozpocząłem ogień. Teraz wiem na pewno, że wracasz
do domu wąsaty mężczyzno. W swoim żółtym fordzie
masz dużo nadziei na spotkanie z żoną po trzech dniach
rozłąki. Zawlokłem ją do kuchni, tam była najczęściej,
nim przyszedłem rano i rozpocząłem ogień. Zabrałem jej
tlen poduszką, na której zawsze spałeś. Po chwili
usłyszałem szmer na piętrze w twoim domu,
wąsaty mężczyzno w starym żółtym fordzie,
więc wszedłem po schodach najciszej jak umiałem
i zobaczyłem światło (włączone w łazience),
dlatego podszedłem bliżej i uchyliłem drzwi.
Twoja córka wychodziła z wanny i właśnie stała
tyłem, więc się wycofałem, żeby dać jej chwilę,
nim rozpocznę ogień. Kiedy nałożyła bieliznę
na swoje młode ciało, otworzyłem drzwi mocniej,
żeby usłyszała. Zobaczyła jak wchodzę i zaczęła
krzyczeć. Szybko do niej podszedłem, ona wciąż patrzyła,
wąsaty mężczyzno wychodzący z wozu, więc przytuliłem rękę
do jej ust dość mocno i zdjąłem jej figi. Tyłeczek
miała śliczny, broniła się krótko. Kiedy ją zobaczysz,
wąsaty mężczyzno, po wejściu na piętro, przed spotkaniem żony,
niewiele będzie śladów na jej młodym ciele, a ty
będziesz stał wryty i wpatrzony i przypomnisz sobie,
jak się uśmiechałem, gdy minutę temu minąłeś mnie
pod furtką, kiedy zapalając fajkę rozpocząłem ogień,
wąsaty mężczyzno w starym żółtym fordzie.
Poznań Główny
Spróbuj wyjąć fajkę, mieć długą przesiadkę,
nie uciekaj z dworca, i tak cię dopadną.
Taki będzie twój los, gdy odpalisz fajkę
i w chwili zadumy wspomnisz swoją matkę.
Będą obserwować i w końcu podejdą,
spróbuj wyjąć fajkę, mieć długą przesiadkę.
A kiedy zapoznasz się z dworcowym grajkiem
i nie rzucisz mu grosza, pamiętaj o nich.
Taki będzie twój los, gdy odpalisz fajkę,
Powiedzą o stoczni, o zgodzie ze strajkiem,
wyjmiesz wtedy złotówkę, a i tak jeszcze
spróbuj wyjąć fajkę, mieć długą przesiadkę,
zabiorą peta, zabraliby i lalkę,
gdybyś miał ją przy sobie, a mieliby dzieci.
Taki będzie twój los gdy odpalisz fajkę,
Dlatego bądź czujny i rób to ukradkiem,
ciągle będzie mało i przyjdą kolejni,
spróbuj wyjąć fajkę, mieć długą przesiadkę,
spróbuj nic nie rzucić spiesząc się na randkę,
krzywo spojrzą, rzucą stek przekleństw, dlatego
spróbuj wyjąć fajkę, mieć długą przesiadkę.
Taki będzie twój los, gdy odpalisz fajkę.
*** (Miłość do przedmiotów)
Miłość do przedmiotów to miłość najczystsza.
Choćby do lampki nocnej, bo nawet jeśli brzydka,
spełnia wszystkie zadania, jakie jej powierzyć.
Nie ma przerostu ambicji, nie bywa wulgarna,
chyba że właśnie taką ją stworzono – krzykliwą,
na podobieństwo tego, który włącza ją, wyłącza.
Wewnątrz jest krucha i nawet my wobec niej
delikatniejemy, żeby nie skrzywdzić, nie urazić.
Czyta z nami książki, kocha się i odkrywa światy
ale nie zdradza i nie czuje się zdradzona – nigdy.
Lampka nam ufa, niczego nie chce w zamian,
a jeśli jest bezwzględna, to tylko w altruizmie.
Nawet, kiedy przez dłuższy czas niepotrzebna,
nie ma pretensji i zawsze pomaga – nie zawodzi nigdy
i nie podnosi głosu. Pokazuje drogę. Jest jej z nami dobrze.
Mimo to, kiedy zgaśnie na zawsze, umiemy z tym żyć.
Bezpowrotnie utracone ziemie
Tej nocy, u podnóża gór, wyrósł las na utraconych ziemiach.
W centrum, na rynku, ludzie rozkładali używany towar,
kojarzony z dzieciństwem, który do niczego już się im nie przyda.
Nie myśleli, jak we śnie, że tylko dla nich ma wartość.
Turyści z wielkiego świata zaczęli kłębić się w okolicy,
jakby ten wielki świat był właśnie tutaj, myśląc, że muszą
obejrzeć cerkiew i wschód słońca ze szczytami w tle.
Obcy nigdy nie zrozumieją miejsca, w którym się znaleźli,
tak jak my, wracając tu po latach, by sprzedać mieszkanie
opuszczone kiedyś, nikt nie wie dlaczego, i zatrzymane w czasie.
Zostawione, jak stało, bez chwili sprzątania, jak skarbnica wiedzy
o tym, co nie wróci. O nas, zupełnie innych, o tych, co odeszli.
O spokojnym dzieciństwie. I wtedy, kiedy palę, zamyślony w progu,
ojciec krzyczy wejdź synu, nadciąga burza, synu, wejdź do domu.