Showing 1-1 of 1 item.

Osiemdziesiąt cztery

Krok dalej, niewątpliwie, ale na czym zrobienie tego kroku miałoby polegać? – zastanawiam się, czytając nowe wiersze Karola Graczyka, zawarte w zbiorku „osiemdziesiąt cztery” (Gorzów Wielkopolski, 2008). Czym właściwie jest rozwój w poezji? Może chodzi o to, że potrafi się o wiele zręczniej uniwersalizować, że z planu osobistego przeskakuje się w przestrzeń o wiele bardziej nośną, szerszą, głębszą, obchodzącą nie tylko poetę i jego kolegów z lokalnego klubu literackiego, ale już niemal każdego czytelnika? Jeśli tak to miałoby wyglądać, to można rzec, że Karol Graczyk zrobił krok naprzód, a przesłanie nowych wierszy dociera mocniej, jest bardziej czytelne. Czytelny jest lęk przed nieodpowiednim nazwaniem, wielokrotne podchodzenie do słowa, sprawdzanie, na ile jest zużyte i czy da się znowu wiarygodnie użyć, by opisać przygody własne i pokolenia. Tytuł wynika z daty urodzenia autora. On rzeczywiście ma dwadzieścia cztery lata i tworzy bohatera, który po raz kolejny w naszej poezji oświadcza, że ma dwadzieścia cztery lata. I nie wspomina o rzezi, natomiast dużo i z oddaniem mówi o pustce, o braku idei i wiodącego sensu, o tym, że miłość i seks są w zasadzie jedynymi wyraźnymi punktami w nijakiej przestrzeni. Jeden z wierszy zatytułowany „Nasze są jeziora i drzewa” ze złowrogim uporem powtarza jak mantrę przejmującą frazę o pustce. Po lekturze drugiego tomiku gorzowskiego autora stwierdzam, że jego głos staje się coraz bardziej słyszalny i zaczyna docierać w swojej opowieści do czegoś istotnego i ważnego. W kończącym zbiór wierszu „Klaustrofobia” wykłada się nam to wprost: „Żadna dawka prochów nie trzyma tego w ryzach./ Widzę cię od tygodnia we wszystkich miejskich twarzach./ Nigdzie nie trzeba iść. Donikąd nie trzeba wracać.”

Karol Maliszewski, poeta, prozaik, krytyk literacki




Zadziwiają skojarzenia powstające podczas lektury tomu „Osiemdziesiąt cztery”, bo świat prezentowany w tych wierszach jest bardzo własny, niemalże hermetyczny. Śmierć, gdzieś czająca się w tych często bardzo delikatnych i subtelnych, żeby nie powiedzieć romantyzujących wierszach, wydaje się być najciekawszym punktem poezji Graczyka. Niezwykła to wrażliwość, ale i wrażliwy zmysł obserwacji, widzenie niedostrzegalnego sprawia, że tych wierszy się nie czyta, w nich się przebywa. Odwiedza się ten wsobny świat autora, w którym różnie bywa – podoba nam się lub nie. Zachwyca ten świat lub odrzuca, jedno jest pewne – jest to na tyle ciekawy świat, że warto obserwować jego rozwój i ewolucję.

Tomasz Pietrzak, poeta, tłumacz, laureat Open Poety Contest




Tytuł drugiego tomiku Karola Graczyka (rocznik 1984) sugeruje pokoleniowość jego poetyckiego przesłania, trzeba przyznać – mocno pesymistycznego. Rzeczywiście, już w otwierającym zbiorek wierszu Płyniemy występuje podmiot zbiorowy („Nie ma nas w planach ani nekrologach/ są tylko imiona nazwiska i daty”), który nie potrafi odnaleźć celu swojej wędrówki („wszystkie drzwi/ prowadzą donikąd”). Ta myśl kontynuowana jest w wielu innych wierszach, jak choćby Osiemdziesiąt cztery czy Pokolenie ’84, w których świat bez trwałych wartości („w moich pomieszczeniach nie ma Jezusa/ jest za to alkohol”) jawi się jako coś beznadziejnego („Jest pusto”), a przynajmniej stanowi zagrożenie („od dzisiaj wszystkie strychy będziemy przerabiać na schrony”).

Wielu wierszom Graczyka patronują Tanatos, Eros, ale też „dżinsowy Stachura” („poezja zabija szybciej od fajek”), jako że przewijają się przez nie motywy samobójstwa, klaustrofobii, zaburzeń psychicznych, bezdomności („zapadamy się do środka i jesteśmy niezdolni/ do wzajemnych relacji”). Ale mimo wszystko autor potrafi podnieść się i wyznać: „Kocham to miasto”, bowiem „mamy poezję we krwi jak spirytus/ i codziennie zbawiamy świat”.

Odnotować należy również sprawność warsztatową młodego poety spod Gorzowa, któremu czasem zdarzają się takie ładne metafory i kalambury: „Przy obiedzie mówisz,/ że zależy ci na stałości,/ więc bądźmy ze stali” (Dzień wyrwany wschód zachód popołudnie).

„Nie mamy rodzin ani domów” – pisze Karol Graczyk w wierszu Postdarwinizm, ale zaraz potem dodaje: „Jesteśmy wrażliwi” i „kochamy jak nikt”. I słusznie, bo to bardzo cenny bagaż w poetyckiej wędrówce przez świat.

Marek Czuku, poeta




Sepia (na odwrocie: grudzień 1913)


Kremowe rysy w ciemnym brązie tła;

z offu trzaski, jakby to miała być klatka

starego filmu, w którym on i ona grają

pierwszoplanowe role Oskara Fischingera.


Zastanów się: on mógł być właścicielem

ziemskim i poznać ją, kiedy gościła w dworku

barona von Nolkena. Ona mogła wyjść za niego

lub pozostać z nazwiskiem, ale bez przyszłości.


Pobrali się. On trzymał w ryzach całą okolicę

i był zwolennikiem wojny, ona zaszła w ciążę

i płakała, kiedy zaciągał się do armii carskiej.


Urodzi w sierpniu, dwa miesiące później umrze

na gruźlicę nie wiedząc jeszcze, że mąż zginął

w bitwie pod Gąbinem. Ziemię tuż po wojnie


zrabują, zabiją wszystkich mężczyzn, łącznie

z małym Heniem, a kobiety wielokrotnie zgwałcą.

Osiemdziesiąt lat później postawią tu kościół.




Neutralizacja


Światło rozszczepia się równomiernie,

gdzieniegdzie tylko kroplówki deszczu.

Ulice jak zawsze pełne: na prawym pasie

jadą bilety i kolumna osobowych

zbliżają się do skrzyżowania, na prawym

Michał jedzie po jedyne wykroczenie w życiu.


W domach ludzie grają w BiteFight,

oglądają na youtube umierających na boisku:

Miklosa Fehlera, Serginho albo Vivien-Foe,

piszą wielkie dzieła o naprężaniu sznura

na kartkach pięciolinii. Za dwie godziny

Kubica wyjdzie na prowadzenie.


W lewe boczne lusterko nie patrzy nikt.

Michał dojechał. Samochód bezpieczeństwa

w niczym nie pomoże.


Meta. Na starcie.




*** (W szczelinach parkietu)


W szczelinach parkietu

mieszkają stare zwierzęta

potrafią wychodzić z przejść podziemnych

pozdrawiać drobiny kurzu


pochowane przed sprzętem domowego użytku

pod postacią szarości i deszczu

swobodnie lądują w zagłębieniach

i miękko spieszą w dół


tam rodzą się kwiaty

i seryjni mordercy

wrastają w drzewa

wycinają się w pień

i wychodzą przed las.




Chłopcy z Boracay


Drewniane domy, na drogach kamienie,

na dupie blue jeans. Dym tytoniowy

wypełnia pościel. Mężczyźni w Borsalino

kupują na godziny chłopców z Boracay.


Nie ma czasu myśleć o problemie dedykacji

na tyłach książek. Przy ulicach, w rzędach,

pomnik przy pomniku. Mężczyźni w Borsalino

kupują na godziny chłopców z Boracay.


Jeziora i domy mają świetną pamięć:

kto przyszedł, kto wziął, kto dał, kto

wypił do dna chłopców z Boracay.


W małych portach kapelusz w kapelusz leżą,

plażują, czekają. Pomiędzy: lunch i drobny deal.


Lustra przeglądają się w lustrach.




Osiemdziesiąt cztery


Mamo zabiłem człowieka ale po kolei


w zeszłym roku mikołaj wszedł do nas

przez kuchenkę gazową kiedy wspinałem się

po podłogach i nie zamykałem drzwi

później poznałem ją i rozmontowałem

ocierała się o mężczyzn w autobusach o śmierć

proponowała nietykalność na ochotnika

w końcu obiecała będę tam gdzie o mnie pomyślisz


na peronie ustawiałem się na białej linii

i szykowałem do startu ale po kolei


podawaliśmy sobie definicje boga

strzelaliśmy do ludzi jak do psów i kotów

łączyła nas kiść winogron i zależności

dzieliły stacje kolejowe w końcu uciekła

miała już swoją belkę z przyzwyczajenia


chodzę czasem na dworzec i czekam na pośpiech

tam na peronie ustawiam się na białej linii

i szykuję do startu mamo zabiłem człowieka