„Pozostaje przystosować się do świata (bo świat się nie dostosuje)” – ten cytat – wyjęty, a raczej: „wydłubany” - z wiersza „Suicydologia”, w moim przekonaniu najtrafniej chyba oddaje ogólne przesłanie wierszy Karola Graczyka, pomieszczonych w jego debiutanckim tomie „Oko i oko”. Piszę o tym cytacie: „wydłubany”, bo wyrwanie takiego fragmentu wiersza z kontekstu zapewne niewiele objaśnia, a wers poetycki jedynie zmienia w banalny aforyzm. Ale jest w tym cytacie zawarta swoista prawda, która ujęta w lapidarnym cytacie staje się, oczywiście, banalna, ale cóż z tego? W takim fragmentarycznym ujęciu całe nasze życie może okazać się wypełnione niczym więcej jak tylko banałem, a może nawet – choć ryzykowna to teza - banałem staje się także śmierć? No właśnie: dużo jest w tych wierszach umierania, starości, kalectwa, chorób – dużo traumy, która czyni świat poetycki Karola Graczyka bliższym śmierci, niż życiu. Może na tym właśnie polegać ma przywołany na wstępie imperatyw: „przystosować się do świata”? Przystosowanie wiodące ku śmierci? Powstaje więc pytanie, czy w jakiś inny sposób można żyć ze świadomością własnej tożsamości w takim właśnie otaczającym nas świecie, o którym Karol Graczyk pisze, że: „U nas nawet Bóg ma schizofrenię”.
W pamiętnej, niegdyś wręcz kultowej, książce o schizofrenii, profesor Antoni Kępiński genialnie określił istotę zjawiska, pisząc o ludziach, którzy „więcej czują i przez to bardziej cierpią, a których czasem nazywamy schizofrenikami”. Ucieczka od wolności, od życia niosącego głównie cierpienie i ból, jest więc w istocie ucieczką w chorobę, w śmierć? A właściwie odwrotnie – śmierć i choroba ma być sposobem nie tyle na życie ile właśnie: na uwolnienie się od życia? Oczywiście nie cała książka „Oko i oko” złożona została z wierszy, do których powyższe uwagi znalazłyby adekwatne literacko odniesienia, jednakże w tym co tutaj piszę nie chodzi o krytyczną analizę książki, lecz o pewną swobodną impresję, interpretację wyzwoloną z kanonu recenzji, po to by raczej zarysować osobiste wrażenia płynące z lektury, a nie dokonywać szczegółowych wiwisekcji. To co na pewno warte jest podkreślenia w przypadku tego tomiku to – powaga w traktowaniu spraw ważnych, ostatecznych, transcendentnych, można nawet powiedzieć: należyta powaga. To budzi szacunek.
Nie znajdziemy w tych wierszach taniej retoryki, ironicznych masek, zabawy słowem, zakrywających ciemną materię wierszy. Jeśli Karol Graczyk pisze: „Czasem w górach krzyk pozostaje bez echa.”, to trudno się nie zastanowić, czy poezja i którakolwiek ze sztuk, zwłaszcza werbalnych, jest w stanie dzisiaj podejmować w artystycznej formie jakiekolwiek uniwersalne tematy? Skoro nawet krzyk pozostaje bez echa, to co dopiero zapisane w wierszach słowa? A jednak – bez wiary w słowo, bez wiary w sens podejmowania próby nazywania tego co Nienazwane, nasze życie zupełnie pozbawione by zostało cech podmiotowych, stając się jedynie bezwolną wegetacją. Dobrze, że bywa inaczej, dobrze że są takie wiersze, jak te z tomu „Oko i oko”, które wytyczają ścieżki na wspólnej dla nas wszystkich drodze przez życie, na drodze pomiędzy życiem i śmiercią. Warto przejść tych parę kroków.
Lesław Nowara, poeta
Poeta oferuje nam notatki liryczne o względności wszelkiego stanu, o pozorności procedur, modułów, praw: „nigdzie nie czuć / siebie, miejsca, w każdym miejscu tak samo / dobrze, w każdym tak samo źle, to nawet nie są // zdjęcia, albo są niezrobione.” (Międzybiurkowopodłogowanie II). Otoczenie zostaje sformatowane, choć z czasem wyłania się z niego robak melancholijnego odczucia pustki w świecie, w sobie, w Niej. W ogóle rzeczywistość nie jest tożsama z sobą, to pseudo-real, stąd frazy rozmycia: „Lou Salome przecina klisze / na pięć klatek, unieważnia rzeczywistość / i rozpływa dym tytoniowy” (Oko i oko i (oko i oko)), „a na granicy nas samych / w futrynach znowu zaparuje okno” (Karta lekarska uniezależnionych).
Jesteśmy świadkami wypracowywania przez autora swoistej mowy lęku, ekspresjonistycznego stylu, niespokojnej kreski opisującej relacje, odczucia i właściwie szczucia bohatera przez owe wrażenia: „Duże miasto. Dworzec. / Nikt, tylko on jeden.” (Nikt). Podmiot liryczny, najkrócej mówiąc, typ introwertyka ze skłonnościami samobójczymi, chciałby przywrócić właściwe rozmiary nicości: „ciepłe jest zimne, ciepłe jest puste i białe” (Dom dużych lalek). Oksymoroniczne zestawienia to chwyt z rekwizytorni poezji ucieczki w siebie, alienacji wymuszonej przez niesprzyjające okoliczności: „Musisz iść. Musisz chociaż byliśmy / już wszędzie i nieważne gdzie, / chociaż złudzenie, chwila, zadyszka, / zawsze to samo – nie da się uciec” (W poniedziałki przed świtem nie kursują tramwaje). Podajmy również podchwytliwy zapis pozornego bezruchu: „Wskazówki posuwają się. Jedna w drugą. / Nic się dzieje” (Zrefrenizowanie). „Nic” w formie procesu, podmiotu, jawi się więc jako czysta aktywność.
Maszynopis Oka i oka przeczytałem z drżeniem i drżeniem.
Arkadiusz Frania, poeta i krytyk literacki
Poezja to jedyna śmierć dla nieśmiertelnych. Śmierć surowa, bo samotna i duchowa. Czy tylko taka wiedza towarzyszy współczesnym poetom - znudzonym, wypalonym, poszukującym odniesień? Coś się zmienia, pęka, stare poddane deprecjacji nie zastępuje nowe. Stare podlega recyklingowi i sprzedawane jest jako novum, które boi się nazywać i jednoznacznie definiować, boi się pogranicza języka, niezrozumienia i śmieszności, dlatego czytając "Oko i oko" Karola Graczyka (rocznik '84) zastanawiam się o jaką perlokucję walczą moi rówieśnicy, o jaki system wartości.
I nawet częściowej odpowiedzi udziela mi debiutant w wierszu "Dom dużych lalek", w którym bohater uprawiający podglądactwo (pokolenie postbigbrotherowskie) relacjonuje życie w blokowisku jak komentator sportowy: "Na drugim piętrze lat 26 robi zdjęcia z pamięci/ na matowym papierze. Podają mu doxepinę.// Na pierwszym lat 28 zdziera skórę z piersi (...)// Na piętrze zaś jakiś zamyślony Stańczyk (...)// Niżej perrazyna, dekapina, przypadki bezwyjściowe./ Kiedyś pisali wiersze, dzisiaj nie/ pamiętają własnego nazwiska". Brak własnej tożsamości u Graczyka dotyczy nie tylko poetów, czy generalnie tego pokolenia, tutaj nawet "Bóg ma schizofrenię". Ale czy jest to usprawiedliwienie dla młodego poety przed ucieczką od współodpowiedzialności za, przepraszam za patos, kulturę i historię tego kraju?
I tutaj znowu, niezłą ogniskową, obiektywem dysponuje Graczyk, broni się poeta przekonującą argumentacją - stagnacja, nuda, brak narodowej traumy: "(...) Po trzecim pokoleniu wstępnych/ patrzę z tęsknotą na karetki/ i zawsze przystaję. I zawsze/ oczy otwarte szerzej. Wyczekiwanie/ jak po długim rozstaniu,/ jak pies na miskę,/ jak pies na sukę,/ jak stacja na pociąg,/ jak cmentarz, autobus,/ siedzące zajęte. Średnia wieku/ spada ją, jego, pod ziemię,/ przykrywa piachem./ Jeszcze mandat bez biletu (...)." Ciekawa jest ta jazda Graczyka w trzecim pokoleniu po światowej wojnie, w tym trzecim pokoleniu wstępujących, ciekawa, chociaż nielegalna, bo bez biletu i w tłoku.
Dociekliwy czytelnik znajdzie w tym debiucie gabryelowskie, kliniczne klimaty, kolejny pokoleniowy lakmus: "(...) Wystarczy się znieczulić, ciało poddane/ elektrowstrząsom jest ciepłe i miękkie/ i żadna tam miłość, kurwa. Po prostu/ pójść do końca, byle gdziekolwiek". Graczyk, oprócz historiozoficznych poszukiwań, ryzykowanie jak na debiutanta skierował się również w stronę teologicznych reinterpretacji, kulturowych tropów, pokazując tę współczesność pozbawioną koturnu, quasikatolickiego pozerstwa. W tej infimie, subtelnej, początkującej metafizyce, poetę lubię najbardziej.
W "Modlitwie", jednym z najdojrzalszych utworów poety, bohater wiersza mówi do nas, trochę niebezpiecznie, z punktu widzenia pochrześcijańskiej aksjologii, zupełnie jakby był ostatnim ocalałym z Armagedonu - szkoda tylko, że nie uzyskujemy odpowiedzi jaka była jego przyczyna, kto zawinił, kto uśpił naszą czujność pozornym poczuciem stabilizacji. Graczyk przyjmuje tutaj postawę spikera, neutralnego sprawozdawcy z demarkacyjnego obszaru.
Debiut poetycki Karola Graczyka zaliczam do ciekawszych zjawisk literackich w 2007 roku.
Dawid Jung, poeta
Wiersz Karola Graczyka rozpina się w przestrzeni pomiędzy dwoma rodzajami widzenia: empirycznym, zadziwiająco przytomnym, i wewnętrznym, zmierzającym ku ukrytej prawdzie ujrzanego obrazu. Graczyk patrzy ostro. Czasem się boję, że za ostro, gdyż na pierwszym planie umieszcza okaleczenia, cierpienia, eksponuje starczą samotność („W ostatnim wersie pies zdycha z głodu”) lub absurdalność samobójstwa upamiętniającego się garścią suchych typowych faktów („Suicydologia”). Gdy pisze, że zbiera co najlepsze/z innych światów czy stanów, niewiele trzeba, by wyczuć w tym wyznaniu nutę ironiczną, która nie wybrzmi do ostatniej stronicy i będzie nas drażnić, drążyć, niepokoić. Nic dziwnego – zostajemy tu skonfrontowani z przypadkami bezwyjściowymi, mieszkańcami „Domu dużych lalek”. Niejeden z nich może się okazać projekcją także naszych kompleksów, lęków, niemożności, nieporozumień ze sobą samym i światem. Obecne tutaj „Ty”, adresatka marzeń, tkliwości, zdaje się zamknięta we własnym rozpadzie, z którego liryczne „ja”, wbrew całemu poprzewracaniu, chciałoby wydobyć jakiś przejrzysty, oswojony ład (por. „Dom (by go stworzyć)”). Oporna jest jednak ludzka substancja i nietrwała („Higroskopijność”). Określony kształt najszybciej przybiera w wierszu starającym się o refreniczną regularność, stroficzność. Dzięki temu koncentruje nas, skupia, z całą mocą przypominając – jak zresztą sugeruje motto zaczerpnięte z wiersza Barbary Sadowskiej – że (nad)wrażliwe istnienie to przygoda wysokiego ryzyka, śmiertelnie niebezpieczna.
Piotr Wiktor Lorkowski, krytyk literacki, poeta, tłumacz
Wiersze te są energetyczne. Są pulsujące tą wewnętrzną pulsacją, na którą stać nie każdego piszącego. Wikłamy się, wraz z bohaterem lirycznym, w kolejne dylematy, w kolejne podróże do kobiet, z kobietami; w chwilowe tęsknoty za ujednoliconym porządkiem świata, chwilowe, bo nie ma czasu; pociąg nie czeka, więc następna trasa nieustającej wędrówki, prowadząca zawsze nigdzie; w miejsca, gdzie przez szpary rzeczywistości zaglądają dziwne zwierzaki i dziwni ludzie, a świat, tu i tam, jest na krawędzi rozpadu na widzialne i przeczuwane. To "przeczuwane" wyziera spomiędzy wersów; śmiertelnie znużone, jak tylko znużona może być Śmierć. Bo tej jest sporo - zawsze blisko, gotowa w każdej chwili wyjść na pierwszy plan i zawładnąć kreślonym obrazem, wziąć w posiadanie całość, łącznie z bohaterem, tytułem, okładką, przypisami redakcyjnymi i Autorem. Przy czym poezja ta nie jest wydumana - mamy konkret: widoki z okna i ulicy, krótkie obserwacje pojedynczych, wykadrowanych sytuacji i zdarzeń, szarość małych spraw, barwy gestów i muśnięć kierowanych w stronę kochanek i trasy, podróże, migające w pośpiechu krajobrazy i chwile; z tych skrawków codzienności, krótkich przystanków na kolejnych stacjach i w kolejnych łóżkach tworzy Graczyk swój, coraz bardziej rozpoznawalny, znak wrażliwości poetyckiej. I ludzkiej.
Marek Wojciechowski, poeta
W ostatnim wersie pies zdycha z głodu
I
Sierpniowy bezdeszcz.
Blok. Spokój. Liczba pięter.
Pełna interpunkcja zwyczajności.
Weneryczna choroba poranka;
przy gruncie mgła włazi w zarośla.
II
Zegar tyka miarowo. Drzwi skrzypią.
Drewniany wieszak, piec kaflowy.
Upał. Ale koszula, ale kapelusz.
Kości dla psa w drodze powrotnej,
od wczoraj i tak nie chciał jeść.
Wreszcie, powoli: laskę przekłada za próg.
Zamyka drzwi. Krok. Krok.
Krok. Winda, liczba pięter. Ulica.
Dwoi się. Troi. Coraz większy tłok.
Pulsujący dźwięk.
III
Po trzecim pokoleniu wstępnych
patrzą z tęsknotą na karetki
i zawsze przystają. I zawsze
oczy otwarte szerzej. Wyczekiwanie
jak po długim rozstaniu,
jak pies na miskę,
jak pies na sukę,
jak stacja na pociąg,
jak cmentarz, autobus,
siedzące zajęte. Średnia wieku
spada ją, jego, pod ziemię,
przykrywa piachem.
Jeszcze mandat bez biletu.
Na ostatnim piętrze pies
przez zamknięte drzwi
zdycha z głodu.
Międzybiurkowopodłogowanie I
Automat telefoniczny rozlewa barszcz
i nie wydaje reszty. Buty stukają o podłogę,
iść jest dziwne. Dziwnie jest iść
kiedy każda część chce osobno,
albo kiedy człowiek jest przypasowany
do łóżka i pozamykany szczelnie na klucze.
Mówią, żeby nie patrzeć trupowi w oczy,
a jak być chujem, to twardym.
Wystarczy się znieczulić, ciało poddane
elektrowstrząsom jest ciepłe i miękkie
i żadna tam miłość kurwa. Po prostu,
pójść do końca, byle gdziekolwiek.
Borderline
Wszystko jest niebezpiecznym narkotykiem
oprócz rzeczywistości, która jest nie do zniesienia.
Cyril Connolly
Niecierpliwisz się do rzeczy kruchych
i martwych, a przecież balkon nie służy
do skakania szklanki do tłuczenia
i może dlatego zaciskanie pasa na szyi
to tylko wyraz oryginalności,
jak transfuzja wody i powietrza.
Nie umiesz krzyczeć, może dlatego
rysujesz ból po rękach
ostrymi przedmiotami,
oglądasz cokolwiek się zdarza.
Codziennie bliżej jesteśmy od siebie,
namacalnie nieustająco, jestem tylko
dodatkiem, a ty skrzep za skrzepem.
Dom (by go stworzyć)
Przeplatamy się wielokrotnie
przez łyżki łóżka i krzesła
nareszcie możemy policzyć książki
i wejść za drzewa z których je zrobiono
więc teraz rozlewamy się w fugi
łatamy powietrze rozstawmy ręce
w futryny by widzieć co dalej
to tu rosną dzieci i czereśnie
to nie tu wszystko się mnoży
teraz mogę cię obrać jak owoc
ze wszystkich niepotrzebności
będziesz kolorowa, żywa i soczysta.
Higroskopijność
Kiedy przychodzisz zza ściany
po podłodze biegają prądy
stało i zmiennocieplne
więc zamykam nas w bezpiecznym miejscu
tam będziemy się chować przed ruchem
i gnieść się jak ciasto tak długo
by w końcu pootwierać się
we wszystkich kierunkach
kiedy już wszystko będzie wyczerpane
nabierzesz wody w usta i będziesz krzyczeć
ja będę w sobie jak sól w solniczce
czasem tylko muszę się wysypać
gdzie indziej chociaż udaję
że dawno jestem już wysypany.